Vagabundus w Puszczy Noteckiej
Zapowiadali koszmarne upały i burze z piorunami. Straszyli epidemią kleszczy i komarów. Mówili o bąblach pod stopami, poparzonych karkach i śmierdzących skarpetkach. Mieli rację. Spędziliśmy pięć dni zaszyci w noteckiej głuszy. Żyliśmy niczym Bear Grylls, stawiając czoła potędze natury. Jedliśmy to, co złapaliśmy gołymi rękami, a jedyną wodą nadającą się do picia, była ta z jeziora…
Dobra, przyznaję, że trochę się zapędziłam! Tak naprawdę ludzie się nad nami litowali i dawali czasami trochę czerstwego chleba, wodę gotowaliśmy nad ogniskiem, a skarpetki… skarpetki fatycznie były sztywne z brudu. Ale cóż, właśnie w takich warunkach jak ryba w wodzie czuje się VAGABUNDUS!
Naszą ekstremalną przygodę rozpoczęliśmy 25 maja wędrówką do Maciejewa. Te 25 km – co to dla nas! Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Stopy prawie wcale nas nie bolały i pewnie, gdybyśmy tylko mieli taki cel, bylibyśmy w stanie dojść choćby do Gorzowa. Plan jednak znacznie się różnił, gdyż kolejnego dnia w Białej czekało na nas jedenaście kajaków. Tymi oto wodnymi wehikułami przemierzyliśmy 30 km do Piłki, gdzie u ks. Sławomira Olejniczaka na plebanii spędziliśmy noc. Trzeci dzień był kolejną wędrówką. Popołudniu ujrzeliśmy srebrną taflę Jeziora Kubek – nasz cel. Prawie w ubraniach wskoczyliśmy do wody i po paru chwilach każdy z nas był oazą czystości! Niedaleko jeziora rozbiliśmy obozowisko, w którym mieliśmy odpoczywać także kolejnego dnia. Jednak paru śmiałków wcale nie miało ochoty na leniuchowanie. Mieliśmy do spełnienia nie lada misję – odnaleźć Dostrzegalnię Przeciwko Pożarową, najwyższy punkt obserwacyjny w całej Puszczy Noteckiej. Nie było to łatwe zadanie, gdyż Vagabundus szukał dostrzegalni już od pięciu lat. Jednak ten rok okazał się szczęśliwym – misja została wypełniona i stanęliśmy – siedmiu wspaniałych! – na wysokości 27 metrów, skąd mieliśmy widok na całą puszczę! Do obozowiska wróciliśmy zmęczeni, lecz dumni i szczęśliwi. I wkrótce nastał ostatni dzień przygody, który spędziliśmy na siodełkach swoich rowerów. Drogę ponad 60 km pokonaliśmy w rekordowym czasie pięciu godzin i popołudniu wszyscy byliśmy już w swoich domach.
Oczywiście, pominęłam w moim sprawozdaniu wszystkie drastyczne momenty naszej podróży, aby nikogo nie wystraszyć. Jeśli ktoś chciałby posłuchać o wydłubywaniu kleszczy i walkach o ostatnią kiełbasę, proszę się zgłosić do nas osobiście!
A tymczasem Vagabundus szykuje się na kolejną mityczną wyprawę – dziesięciodniową wędrówkę po Bieszczadach. To dopiero będzie wyzwanie! Lecz nam nie straszne bąble pod stopami i burze z piorunami, ani nawet sztywne skarpetki!
Życie nie powinno być podróżą do grobu z zamiarem dotarcia tam bezpiecznie, w atrakcyjnej i dobrze zachowanej doczesnej powłoce, ale raczej w ciele pokrytym siniakami, w pełni wykorzystanym i kompletnie zużytym z okrzykiem ‘Łaaaa, ale jazda!’. ~ Bear Grylls